Pomiędzy
puszczą a leniwie płynącą rzeką leżało kilka osad. W jednej z nich, na przeciwległych krańcach, mieszkali dwaj
bracia: starszy, Miłek i młodszy, Leszko. Miłek był człowiekiem uczynnym,
natomiast Leszko jego całkowitym przeciwieństwem – nikomu nie pomógł
bezinteresownie.
Któregoś
jesiennego dnia, tuż przed zachodem słońca, do osady przybył sędziwy wędrowiec.
Spod kaptura wystawały mu kosmyki siwych włosów, a zniszczoną kapotę rozwiewał
każdy podmuch wiatru. Mocno przygarbiony, podpierając się kosturem, powoli podszedł
do pierwszej zagrody i zapukał do drzwi chaty. Z izby wyszedł Leszko.
– Bądź
pozdrowiony, gospodarzu – przywitał go nieznajomy – czy mógłbym prosić o kubek
wody i kawałek chleba? Od rana nie miałem nic w ustach, a jeszcze daleka droga
przede mną.
Gospodarz
wzruszył ramionami.
– Woda stoi
w cebrze przy studni, a chleba już nie mamy – odpowiedział chłodno, po czym zamknął
za sobą drzwi.
Staruszek
opuścił zagrodę i nawet nie ugasił pragnienia. Mając nadzieję, że spotka kogoś
życzliwego, poszedł dalej. Dochodził właśnie do ostatniego domostwa i usłyszał
wołanie:
– A gdzież
to ojczulka nogi niosą? Już mrok zapada, wiatr coraz chłodniejszy, a wilki
coraz częściej wychodzą z lasu.
Przed chatą stał Miłek. Przybysz pozdrowił go i poprosił o pomoc. Gospodarz zaprosił staruszka do chaty, usiedli do wspólnej wieczerzy, a jego żona, Bożka, pościeliła mu na przypiecku. Opuszczając zagrodę wczesnym rankiem, gość niepostrzeżenie wyjął zza pazuchy garść ziaren, rozrzucił je po podwórku i powędrował w dalszą drogę. Mijając chatę Leszka, zauważył leżący na skraju podwórza stary, znoszony kożuch. Niezrażony wczorajszą niegościnnością, zagadnął chodzącego po obejściu mężczyznę:
— Gospodarzu, czy mogę wziąć tę rzuconą kapotę?
Leszko podniósł nadżarty przez mole kożuch i nawet nie spojrzawszy na wędrowca, odrzekł:
— Jak mróz ściśnie, to jeszcze posłuży. Idźże człowieku swoją drogą, nie zawracaj głowy.
Przed chatą stał Miłek. Przybysz pozdrowił go i poprosił o pomoc. Gospodarz zaprosił staruszka do chaty, usiedli do wspólnej wieczerzy, a jego żona, Bożka, pościeliła mu na przypiecku. Opuszczając zagrodę wczesnym rankiem, gość niepostrzeżenie wyjął zza pazuchy garść ziaren, rozrzucił je po podwórku i powędrował w dalszą drogę. Mijając chatę Leszka, zauważył leżący na skraju podwórza stary, znoszony kożuch. Niezrażony wczorajszą niegościnnością, zagadnął chodzącego po obejściu mężczyznę:
— Gospodarzu, czy mogę wziąć tę rzuconą kapotę?
Leszko podniósł nadżarty przez mole kożuch i nawet nie spojrzawszy na wędrowca, odrzekł:
— Jak mróz ściśnie, to jeszcze posłuży. Idźże człowieku swoją drogą, nie zawracaj głowy.
Starowina przeprosił za
najście, jednak Leszko już go nie słuchał i wszedł do izby. Nieznajomy zauważył
tuż za chatą niewielkie gumno, a obok drewno na opał. Podszedł do sterty, na
samo dno wcisnął swój kostur, po czym wyszedł na gościniec i zniknął we mgle.
Autor: Ewa Lidia Turowska
Ilustracje: Małgorzata Peszko
Świetnie się czyta! Bardzo dobry pomysł, Pani Ewo, na opowiadania zainspirowane mitologią słowiańską! Czekamy na więcej! :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Swarog
OdpowiedzUsuńPozdrawiam Swarog
OdpowiedzUsuń